Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
Na imię mi Sarnedhel
Na imię mi Sarnedhel jak już wiecie. To elfie imię, ale domieszka tej krwi jest bardzo niewielka w mych żyłach. Urodziłem się pewnej bezksiężycowej nocy dwadzieścia trzy lata temu na pograniczu Imperium i Kislevu. Moja matka była półelfką, ojciec drwalem. Mieszkaliśmy z dala od innych, na odludziu, w małej drewnianej chacie stojącej wśród północnych borów. Oprócz mnie rodzice mieli jeszcze dwie córki. Mirkę o Alię.
Ojciec był dobrym człowiekiem. Często bawił się wieczorami ze mną i z siostrami. Miał wspaniały, zarazem basowy i aksamitny śmiech, który zawsze potrafił wydobyć mnie z żalu i pocieszyć. Nie pamiętam już jego twarzy, ale czasem, gdy patrzę na zachód słońca słyszę jego ciepły, silny śmiech.
Rosłem szybko pod okiem mojej kochanej matki. Pamiętam, że w dzieciństwie, kiedy byłem jeszcze całkiem mały podarowała mi srebrny wisiorek. Jej jedyną ozdobę. Późnej zwykła mawiać, że ochroni mnie on przed cieniem. Moja matka...
Czasy były dobre, puszcza łaskawa, i choć zdarzały się mroźne zimy nie wiodło nam się źle. Życie było wtedy takie piękne.
Pewnej nocy coś mnie zbudziło. Wstałem i wyjrzałem przez wąskie okienko, ale nic tam nie było. Otworzyłem drzwi i wyjrzałem. Świat skąpany był w czerwonej poświacie Morslipa. Krwawy księżyc stał w pełni. Ciarki przebiegły mnie od bosych stóp, aż po czubek głowy. Matka ostrzegała mnie przed nim. Mówiła, że kiedy świeci nie wolno mi wychodzić z domu i za żadne skarby nie powinienem wchodzić w cień lasu.
Coś jednak pchało mnie do przodu. Coś przyzywało w stronę mrocznego lasu. Ostrożnie postawiłem stopę na ganku. Chłodny wiatr owiał moje półnagie ciało. Deski zaskrzypiały złowrogo. W powietrzu wirowały zeschłe liście i unosił się dziwny, słodkawy zapach. Powoli, stopień po stopni zszedłem z werandy. Ziemia była wciąż wilgotna po ulewie. Było zimno. Las zdawał się zastygnąć w oczekiwaniu. Mimo chłodnego wiatru, żadne z drzew ni poruszało się.
Wtem, między drzewami coś się poruszyło. Jakiś cień oddzielił się od innych i przybrawszy kształt dziwnej zgarbionej sylwetki, wypłynął na polanę. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego co robi. Ale teraz wiem, że węszył. Węszył świeżą krew.
Nagle kształt wyprostował się i w ciemności zalśniły dwa czerwone ślepia. Spoglądały w moją stronę i choć teraz wiem, że na tle ciemnego domu nie mogły mnie widzieć, miałem wrażenie, że wpatrują się we mnie, jednocześnie pożądliwie i nienawistnie. Odwróciłem się i wbiegłem do domu. Przypadłem do łóżka ojca i potrząsnąłem nim by się obudził. Otworzył oczy i spojrzał na mnie z wyrzutem. Przez chwilę wahałem się czy powiedzieć mu o tym co widziałem. Nie chciałem go męczyć. Ciężko pracował. Przecież mogło mi się przyśnić. Jak ten wilk pod naszymi oknami, pół roku temu. Ale w końcu strach wziął górę i opowiedziałem ojcu o dziwnym cieniu na skraju lasu. Ojciec natychmiast podniósł się z łóżka i poszedł po siekierę stojącą w koncie.
Bałem się. Prosiłem go żeby nie wychodził. Żeby zamknął drzwi i nie wychodził. Ale nie posłuchał. Złapał swoją wielką drwalską siekierę i ruszył w stronę drzwi. Pamiętam jak szedł w swojej białej koszuli nocnej, z potarganą brodą o zmierzwionymi włosami. Przekroczył próg i zniknął.
Zostałem sam w ciemnej izbie. Matka i siostry spały w pokoju obok. Zdawało mi się, że słyszę ich przytłumione oddechy. Cienie kołysały się pod sufitem. Z zewnątrz dobiegł mnie dziwny syk i jakby popiskiwanie, a następnie ostrzegawczy krzyk ojca. Nie pamiętam co krzyczał, ale przeraził mnie. Schowałem się pod łóżko. Czasem myślę, że gdybym wtedy nie schował się, nie stchórzył i pobiegł pomóc ojcu to może by przeżyli. Może coś by to zmieniło. I choć wiem, że miałem wtedy osiem lat i nic nie mogłem zrobić, to jednak... czasem nie mogę spojrzeć na swe odbicie w wodzie.
Widziałem stopy matki i sióstr gdy biegły do drzwi. Słyszałem ich krzyki i przerażający syk tryumfu dobiegający z tamtej strony. Potem wszystko ucichło. Słychać było tylko skrzypienie dachu i świst wiatru. Spróbowałem wyjrzeć spod łóżka i wtem... tuż nade mną ukazał się wielki szczurzy łeb. Cuchnął okropnie i wpatrywał się we mnie tymi przerażającymi czerwonymi ślepiami. To był Stormvermin, choć wtedy nie znałem jeszcze tej nazwy. Złapał mnie za włosy swoją brudną pazurzystą łapą i wywlekł, przez izbę do drzwi i na zewnątrz. Pamiętał, że nie wytrzymałem i popuściłem. Mocz ciemną smugą znaczył obszar podłogi po którym wlekł mnie czarny półszczur- półczłowiek.
Pamiętam moich rodziców i siostry jak siedzieli związani i zakrwawieni pośrodku małego poletka, na którym tej wiosny mieliśmy zasiać rzepę. Dookoła krążyło pełno przygrabionych, szczurzych sylwetek. Niektórzy nosili jakieś pale z lasu. Inni kopali doły.
Pośrodku tumultu cieni, pisków i syków stał biały szczur o okrutnym i przerażająco inteligentnym spojrzeniu. Rysował coś na ziemi swoją długą, czarną laską i co jakiś czas przyklękał sypiąc jakiś czarny proszek, lub wyjmując coś z fałd swojej szarej, postrzępionej szaty i układając to na ziemi. W końcu wyprostował się i spojrzał na mnie. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem uśmiech skavena. Zmysły opuściły mnie. Świat zawirował, a ja, targany szlochem i wymiotując z przerażenia i odrazy zemdlałem. Później pamiętam tylko płonący dom, ciemne kształty i ból. Straszny, przeszywający ból. A potem ciemność. Ciemność i chłód nicości.
I wtedy na dnie otchłani, kiedy szaleństwo stało się już przeszłością przyszedł do mnie Hern. Zobaczyłem światło i cienie drzew. Ale nie straszne, mroczne cienie. Te cienie zdawały się szeptać, szeptać o życiu, o trwaniu. Wyrósł nade mną. Był wielki. Miał głowę jelenia i cichy szepczący głos. Nie widziałem go dokładnie, gdyż blask raził mnie w oczy, ale tak jak zapamiętałem śmiech ojca zapamiętałem ten głos. „Nie bój się.”, mówił. I lęk mnie opuścił. „Walcz. Walcz by mrok cię nie pochłonął!”, głos przycichł. „Wracaj do swego świata. Wracaj z mym błogosławieństwem i brzemieniem cierpienia. Wracaj Kamieniu Elfów i pamiętaj, że kiedy pokonasz swój własny cień, żaden inny nie zagrozi ci więcej.”
Obudziłem się obolały i zmęczony. Leżałem w łóżku. Jakiś mężczyzna podał mi kubek z wodą. Wypiłem. Całe moje ciało pokrywały bandaże. Rany były ciężkie, niektóre powinny okazać się śmiertelne. Jednak przeżyłem i wyzdrowiałem całkiem. Prawie całkiem.
Mężczyzna okazał się właścicielem karczmy z pobliskiej wsi. Znalazł mnie na skraju lasu krwawiącego i płaczącego. Zabrał do domu i wykurował. Nazywał się Jon Uberbrotle. Tak to ten sam człowiek, który przed chwilą podał wam kolację przyjaciele. Wieżę iż teraz spojrzycie nań inaczej.
Jak mówiłem przyjął mnie pod dach i wyleczył. Nie zostałem jednak u niego na długo. Po dwóch latach odszedłem do lasu i wracam tu tylko czasami, by sprzedać skóry. Sądzę, że staruszek ma mi to za złe, ale inaczej nie mogę. Las mnie wzywa.
Dziś pozostały tyko blizny. Te na ciele i te głębsze, na duszy. Tak jest moja historia przyjaciele. Drzewa wciąż rosną, wiatr wciąż wieje. I wciąż jest coś do zrobienia na tym świecie. Więc trwam.
Konor. |
komentarz[31] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Na imię mi Sarnedhel" |
|
|
|
|
|
|
|